1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44
15.09.2012, Czwartek
Wczesnym świtem lądujemy na jakiejś podrzędnej stacji autobusowej w Caracass.
Paul mówi po hiszpańsku i zamawia dla całej naszej trojki taxi na główny
dworzec. Przez okno taksówki obserwujemy poranne słońce rzucające czerwonawy
blask na pogrążone w ubóstwie i chaosie miasto. Piętrzące się slumsy i obskurne
blokowiska ciągną się kilometrami. Słyszeliśmy że jest tu gdzieś ładne centrum.
Częściej jednak powtarzano nam, ze tu mogą nas tylko okraść lub zabić. Dlatego
nie zamierzamy zwiedzać stolicy. Mamy ochotę na wybrzeże i góry. Na dworcu
taksiarze, słysząc że szukamy busa do Valencji, zaczynają się przekrzykiwać jak
wściekli! Tak, każdy jedzie do Valencji i to najtaniej, i w ogóle to tylko
taksówki tam dojeżdżają, a w żadnym wypadku autobusy. Żegnamy się z Paulem
i otrzymujemy od niego zaproszenie do Meridy! Wymieniamy się e‑mailami, bo Paul
nie nosi przy sobie telefonu. Może się kiedyś spotkamy. Przesiadamy się
w autobus do Valencji. W drodze biadolimy, a czemuż to nie mamy auta
w Wenezueli, a skutera czemu. Za kilka boliwarów - równowartość jednego US‑dolca
tankujesz tu do pełna dużą osobówkę. Wszystko jest tu droższe od benzyny. Po
drodze mijamy elektrownie na diesla. Prądu też nikt tutaj nie oszczędza. Światła
uliczne świecą się tu wszędzie całymi dniami. Petrochemiczny raj! Podjazd stacji
benzynowej na którym tankuje nasz autobus ścieka dieslem i benzyną, tak że się
aż buty kleją. Valencia, wita nas zatłoczonym dworcem i kolorowo oklejonymi
autobusami. Amerykańskie bluebirdy, stuningowane na iście na pakistańską modę,
robią egzotyczne wrażenie. Za 60 boliwarów zabiera nas pod wskazany adres -
Carlos, znajomy znajomych. Lądujemy na osiedlu w Guacarze. Pięknie skomponowane,
z parkiem dla mieszkańców i strzeżonym parkingiem. Mogłoby być wymarzonym do
życia miejscem. Kraty w oknach nawet na 6 piętrze, kraty przy wejściu do bloku,
kolejne przy wejściach na klatkę i przy drzwiach mieszkań sugerują jednak coś
innego. W ciągu dnia dzieciaki grają w baseball kijem od miotły. Wieczorem nie
powinniśmy się tu kręcić sami. Dzień kończymy na wesoło! Impreza wspomagana
trunkiem kokuj de peka, którego to nazwa jakoś dziwnie sprawia radość.
|