1 2 3 4 5 6 7 8 9 Długa droga do domu....
Rajd Lajkonika zakończył się wielkim sukcesem - wszystkie cztery załogi i ich
pojazdy znajdują się już w swoich domach!
Wróćmy do momentu, w którym skończyła się ostatnia relacja - opuszczenie granicy
rosyjsko-mongolskiej. Po długim pobycie na przejściu rosyjskim, celnicy
pozwalają nam wreszcie wjechać na teren Federacji Rosyjskiej, a dokładniej
Republiki Ałtaju - jest to autonomiczny obszar wchodzący w skład Rosji,
zamieszkiwany przez Rosjan, Ałtajów oraz Kazachów. Swym wyglądem bardziej
przypomina Szwajcarie czy Kanadę niż Rosję. Wysokie zaśnieżone szczyty, zielone
lasy, krystalicznie czyste rzeki i strumyki, zapierające dech w piersiach
przepaście i skalne urwiska - jednym słowem bajkowe krajobrazy. Do tego dodać
należy świetnej jakości drogi, schludne, zadbane osady, brak wszechobecnych w
pozostałej części Rosji ton śmieci, porządne samochody, którymi poruszają się
mieszkańcy, liczne ośrodki narciarskie i wczasowe - kraina robi na nas duże
wrażenie. W jednym z miasteczek postanawiamy zabrać się za doprowadzenie naszych
pojazdów do stanu używalności. Wszystkie 4 dostają nowy olej, w żółtym maluszku
naprawiamy pęknięty resor i uszkodzony wahacz - amortyzator nie miał się, na
czym trzymać, w czerwonym reperujemy układ paliwowy, ponieważ do tej pory paliwo
do gaźnika doprowadzane było za pomocą wężyka wyprowadzonego przez wlew paliwa i
taśmą klejącą przymocowanego do dachu i tylnej klapy (patent nosi nazwę
"kroplówka"). W białym maluchu nastąpiła poważniejsza awaria, z którą póki, co
nie jesteśmy sobie w stanie poradzić - upalił się pierścień olejowy na jednym
tłoku i auto zaczęło palić litr oleju na 100 kilometrów oraz znaczącą straciło
na mocy - prędkość maksymalna 50km/h i wciąż ok. 6 tys. kilometrów do domu -
nieciekawa perspektywa. Kolejnego dnia tracimy kontakt z ekipą żółtego malucha,
- która błędnie przekonana o tym, że trzy pozostałe maluchy znajdują się daleko
z przodu, gna, czym prędzej, aby je dogonić, podczas gdy tak naprawdę znajdują
się z tyłu. Nie udaję się nawiązać kontaktu, więc postanawiamy jechać w stronę
miasta Nowosybirsk gdzie powinniśmy się wszyscy spotkać (a jeśli żółtemu coś się
przytrafi spotkamy go na trasie). W mieście Górny Ałtajsk znajdujemy sklep
motoryzacyjny gdzie ekipa białego malucha dopasowuje pierścienie tłokowe od Łady
Żiguli (są nieznacznie większe, ale powinny spasować). Z racji, że roboty ze
zmianą pierścieni jest naprawdę dużo i nie mamy stu procentowej gwarancji, że
pierścienie od Łady się przyjmą, chłopaki z białego postanawiają wlec się powoli
w stronę kraju dopóki sytuacja nie zmusi ich do naprawy silnika. Zaopatrują się
w jednym z serwisów w 20 litrów przepalonego oleju na dolewki i umówieni z
pozostała częścią Rajdu na spotkanie w okolicach Nowosybirska jadą swoim tempem.
Przed Nowosybirskiem nie udało nam się zatrzymać, gdyż miasto zaczęło się
wyjątkowo gwałtownie i niespodziewanie (na jednym znaku było napisane, że mamy
jeszcze 40km, drugi znak po ok 5 minutach jazdy poinformował nas, że mamy już
tylko 4km i zaraz za znakiem zaczął się Nowosybirsk). Postanawiamy wyjechać poza
miasto by rozbić się w spokojnej okolicy. Rano pomarańczowy maluch nie chce
odpalić. Żadne zbiegi nie pomagają, więc zapinamy linkę holowniczą i ciągniemy
go w okolice najbliższej osady. Zatrzymujemy się na śniadanie i kawę w zajeździe
dla tirów, tam też dojeżdża do nas biały maluch. Zmartwieni awarią
pomarańczowego malucha, niechętnie obserwujemy zmieniającą się za oknem pogodę,
która zwiastuje deszcz - ciężko naprawiać auto w takich warunkach. Dopijając
powoli kawę, zauważamy ustawionego na poboczu tira z pustą lawetą do transportu
samochodów. Okazuje się, że kierowca jedzie do Omska - tam gdzie my i na dodatek
zgadza się zabrać popsutego malucha. Mógł nawet zabrać wszystkie 3, ale w
szoferce było miejsce tylko dla jednego pasażera, więc na lawecie ląduje
pomarańczowy maluch a w kabinie Rafał. Tuż za tirem podąża czerwony maluch, a
biały jedzie powoli z tyłu. 700 kilometrów dalej, tuż przed Omskiem kierowca
zjeżdża na postój, zrzuca z lawety malucha i po otrzymaniu w ramach
podziękowania butelki mongolskiej wódeczki udaję się na nocleg. Dajemy znać
chłopakom z białego malucha gdzie jesteśmy i idziemy spać do pobliskiej
gościnicy. Dojeżdżają do nas w środku nocy i wbijają się do naszego tymczasowego
lokum. Rano próbujemy ponownie odpalić pomarańczowego - udaje się, ale od tej
pory aż do Polski odpalał będzie wyłącznie ciągnięty linką przez drugiego
malucha - kluczykiem oraz na popych nie daje rady - podejrzewamy uszczelkę pod
głowicą, ale podobnie jak w przypadku białego dochodzimy do wniosku, że dopóki
jedzie o własnych siłach nie będziemy z tym nic robić.
W Omsku spotykamy się z Damianem i Janem, którzy rozgościli się u poznanej przez
Internet Viery. Viera zgadza się przyjąć pod swój dach pozostałą część ekipy
oraz pokazać nam miasto. Kolejnego dnia wstajemy skoro świt i kierując się znów
na zachód zmierzamy w stronę Czelabińska. Biały maluch wyrusza tym razem
pierwszy, a pozostałe w godzinę później za nim.
Od tej chwili trasa upływać będzie pod znakiem męczącej jazdy z małą ilością
przerw. Białego maluszka spotykamy pod zajazdem za Kurganem, ok 600km za Omskiem
gdzie chłopaki zatrzymały się na kawę. Chwilę porozmawialiśmy, po czym oni
ruszyli dalej a my poszliśmy na kolację. Po ok. godzinnej przerwie wsiedliśmy do
swoich aut i jadąc niemal non stop przejechaliśmy ponad 1000 kilometrów dziwiąc
się, że chłopaki z białego musieli odzyskać tempo, bo nigdzie po drodze ich nie
mijaliśmy. Pomiędzy miastami Tambow a Kursk dostajemy smsa, z którego
dowiadujemy się, że biały maluch znajduję się wciąż w okolicach Ufy - czyli
jakiś 1500km za nami! Dochodzimy do wniosku, że musieli gdzieś po drodze
pobłądzić. Zastanawiając się, co robić próbujemy się z nimi skontaktować.
Jesteśmy w lekkiej kropce, ponieważ mają albo wyłączone telefony albo są poza
zasięgiem a nie umawialiśmy się z nimi, na które przejście graniczne jedziemy, i
nie wiemy czy czekając w miejscu, w którym się znajdujemy do nas dotrą, ponieważ
jeżeli wybiorą inną granicę to pojadą całkiem inną trasą. Po wielu próbach
dochodzi wreszcie do kontaktu i dowiadujemy się, że biały maluszek dostał niezły
wycisk pokonując Ural, a z powodu częstego wykręcania jednej świecy, która była
cały czas zarzucana olejem i którą trzeba było często czyścić ukręcił się gwint
w głowicy! Dla ratowania sytuacji chłopaki wkręcili świecę z dłuższym gwintem i
jakoś jechali do przodu. Kolejne próby kontaktu znów nie przynosiły rezultatu -
tym razem skończył im się kredyt na karcie. Doładowujemy im kartę przez Internet
i w kolejnym smsie informujemy ich gdzie jesteśmy, pytamy czy dają radę, czy
potrzebują jakiejś pomocy, wysyłki części zamiennych itp. Odpowiadają, że póki,
co jadą z prędkością 40km/h, praktycznie nie gaszą auta i że spotkamy się w
Polsce. Później kontakt znów się urywa.
Skoro u drugiej ekipy wszystko zdaje się być pod kontrolą, a wszyscy znajdujemy
się już w Europie - od tej chwili bezpieczny powrót do domu nie stanowi
większego problemu, ponaglani sprawami czekającymi na nas w kraju postanawiamy
jechać dalej. Z ekipą białego malucha spotykamy się w połowie Ukrainy, pomiędzy
miastami Żytomierz i Równe - maluch jedzie, co prawda na lawecie, a chłopaki w
szoferkach dwóch tirów, ale lepsze to niż jazda 40km/h w wymęczonym samochodzie.
Zanim jednak doszło do spotkania miejsce miała seria zdarzeń, które na długo
pozostaną w pamięci podróżników. Ok. 70 km za przejściem granicznym jeden
samochód odłącza się od pozostałych, ponieważ jest szansa, że jadąca w nim
Dorota zdąży na ważną rozmowę kwalifikacyjną na swoich studiach. Po
wzruszających pożegnaniach jeden maluch mknie dalej, a dwa stają na poboczu gdyż
podróżnicy są zmęczeni i postanawiają przespać się parę godzin. Nie mija
dwadzieścia minut, gdy dostajemy smsa, że w maluchu, który się odłączył złamał
się resor! Pomimo szczerej chęci ruszenia z odsieczą pozostajemy w miejscu, w
którym się zatrzymaliśmy, ponieważ żaden z dwóch maluchów nie da rady odpalić.
Postanawiamy poczekać do świtu. Gdy tylko się rozjaśniło zaglądamy pod klapę
żółtego maluszka i po półgodzinnych zabiegach udaje nam się odpalić silnik.
Potem pozostaje już tylko zapiąć linkę do pomarańczowego malucha, pociągnąć go
jakieś 500 metrów, dwa trąbnięcia, stop, odczepiamy linkę i jedziemy dalej -
rutyna, która towarzyszy nam już od 5 tys. kilometrów. Dojeżdżamy do stojącego
na poboczu czerwonego malucha, okazuje się, że resor jest całkowicie uszkodzony
- złamane wszystkie pióra. Sprawa wygląda nieciekawie zwłaszcza, że jest
niedziela 7 rano. Nie przeszkadza to jednak znaleźć człowieka, który oferuje
swoją pomoc. Sławek, tak na imię miał nasz mechanik, zaprasza nas do swojego
małego warsztatu, gdzie za pomocą migomatu naprawia dwa pióra w resorze, a
pozostałe dwa zakłada z UAZ'a - nawet pasują! Za pomoc nie chce żadnych
pieniędzy, prosi jedynie żeby przywieźć mu malucha z Polski, którego od nas
odkupi, ponieważ podoba mu się takie auto, a jeśli sam chciałby je przywieźć na
Ukrainę musiałby zapłacić wysokie opłaty celne. Zostawiamy mu namiary na siebie
i ruszamy dalej. Znów się oddzielamy, tym razem już bez pożegnań i ruszamy w
stronę Polski - czerwony maluch jedzie szybciej, dwa pozostałe są troszkę z
tyłu.
W pewnym momencie pomarańczowy maluch strasznie słabnie, jedzie maksymalnie
50km/h a lekkie wzniesienia powodują konieczność wrzucenia pierwszego biegu. Nie
jest dobrze! Podejrzewamy uszczelkę pod głowicą. Zatrzymujemy się by zbadać
sytuację - okazuje się, że spadła nakrętka mocująca przepustnicę w gaźniku i to
był powód utraty mocy. Zakładamy nową nakrętkę i tym razem z pełną mocą ruszamy
dalej. Po całonocnej jeździe zatrzymujemy się na krótki sen w odległości ok.
50km przed Kijowem. Po przebudzeniu ruszamy dalej, mijamy Kijów, Żytomierz i po
lekkim wystrzale pod klapą żółtego malucha stajemy na poboczu. Maluch nagle
osłabł, zgasł i już nie chciał zapalić. Po otwarciu klapki aparatu zapłonowego
okazało się, że pomimo obracania rozrusznikiem wałeczek się nie kręci -
uszkodzony rozrząd albo ślimak napędzający aparat. Żadnej z dwóch rzeczy nie
mieliśmy ze sobą, więc postanawiamy, że spróbujemy się holować. I tak przez dwa
dni nie gasząc auta - w końcu to żółty maluch służył zawsze do odpalania
pomarańczowego, teraz ten drugi musi ciągnąć pierwszego - wleczemy się pomalutku
w stronę Polski. Droga nie stanowi już żadnego problemu, powoli, ale do przodu
docieramy w końcu do przejścia w miejscowości Krakowiec, ekipa czerwonego
malucha przekroczyła już granicę w Medyce (po bagatela dziewięciu godzinach
bezsensownego stania) a Biały maluch na lawecie udał się na przejście w
Hrebennym.
W ten oto sposób zakończyła się dwumiesięczna przygoda ośmiu podróżników i
czterech niezwykłych maszyn. Kila słów na temat refleksji i przeżyć z podróży,
oraz podsumowanie techniczne i statystyczne znajdą Państwo w kolejnym artykule,
który ukaże się niebawem.
Tekst R.L.
|